Przejdź do głównej zawartości

Problem samowystarczalności

[…] aby we wszystkim był pierwszy (Kol. 1,18)

Pot spływał mi po twarzy i szyi, mocząc moją koszulę, kiedy z mozołem wspinałem się pod górę. Z każdym krokiem plecak zdawał się być coraz cięższy, ale wiedziałem, że nie poradziłbym sobie bez niego. Znajdowały się tam wszystkie rzeczy, które miały mi pomóc przetrwać. Musiałem spakować namiot, śpiwór, jedzenie i wodę oraz dodatkowe ciepłe ubrania.
W wędrówkach po dzikich terenach najbardziej lubię właśnie tę samowystarczalność. Wtedy jednak sprawiała ona, że stawałem się coraz bardziej wyczerpany.
Myślałem o Johnie Muirze, znanym naturaliście i alpiniście, który zawijał „w parę koców trochę chleba i herbaty, odrobinę cukru oraz blaszany kubek i wyruszał” na kilka miesięcy (J. Parker Huber, John Muir’s Menu). Nic go nie krępowało – był wolny jak ptak. Nie brał ze sobą żadnego plecaka, który by go ograniczał! On i jemu podobni wiedzieli, jak przetrwać, korzystając z tego, w co dzięki przyrodzie zaopatrzył nas Stworzyciel. Szczerze mówiąc, trochę zazdrościłem im tej wolności. Kiedy jednak zacząłem zastanawiać się nad tym, jak bym sobie poradził bez namiotu i śpiwora, a potem wyobraziłem sobie, że zamiast naleśników i smażonych ziemniaków z cebulą mam do dyspozycji tylko suchy chleb albo jagody, stwierdziłem, że wolę nosić mój plecak ze sobą. Wydaje mi się, że odejście od przewidywalnego komfortu w kierunku czegoś nieznanego, jest przerażające, nawet gdy wolność wydaje się taka obiecująca.
Każdy z nas nosi plecak samowystarczalności. Jako dzieci upadłego rodu dość wcześnie uświadamiamy sobie, że chcemy sami kierować swoim życiem. Uczymy się, jak zarządzać, jak się sobą zajmować oraz jak unikać niewygodnych sytuacji i krzywd. Stajemy się niezależni. Polegamy na własnym rozpoznaniu i mamy własne źródła zaspokajania naszych potrzeb. Raz na jakiś czas spotykamy kogoś lub słyszymy o kimś takim, jak Abraham, Paweł czy Marcin Luter, którzy zostawili swoje plecaki. Zazdrościmy im wolności, ale na myśl o tym, ile mogłoby nas kosztować pójście w ich ślady, stwierdzamy, że to zbyt wysoka cena. Nadal więc ciężko pracujemy, wspinając się na góry naszego życia, pocąc się i męcząc, obarczeni ciężarem plecaka, na którym mimo wszystko wiernie polegamy.
Różni ludzie noszą w swoich plecakach różne rzeczy, ale każdy z nich ma jedną wspólną cechę – chęć życia na własnych warunkach. Jedna z sieci restauracji fast–food w USA ujęła to w następujący sposób: „Zrób to po swojemu!”.
A co ty trzymasz w plecaku? W którym z poniższych scenariuszy rozpoznajesz siebie?

Kwestia motywacji
Była właśnie pora obiadowa. Siedzieliśmy w stołówce, w budynku konferencyjnym. Uczestniczyliśmy wówczas w jednym z corocznych seminariów naszego stowarzyszenia. Większość z nas skończyła już jeść, ale zostaliśmy dłużej przy stołach, delektując się miłą konwersacją. Kątem oka dostrzegłem Betty, miłą dwudziestokilkuletnią dziewczynę, która chodziła od stołu do stołu, zbierając tace i odnosząc je do kuchni. Znałem Betty i jej rodzinę od lat. Była oddaną, religijną dziewczyną, która kochała Pismo Święte i swój kościół. Kiedykolwiek odbywało się w nim jakieś spotkanie, można było mieć pewność, że ona tam będzie z pięknym uśmiechem i miłym słowem.
Przyglądałem się jej przez dłuższy czas. Kiedy zbierała tace ze stołów, każda osoba, której pomogła, była zadowolona, a jednocześnie zdziwiona, co odbijało się na twarzach. Ludzie chwalili ją za to, że jest miłą młodą dziewczyną. Betty uśmiechała się nieśmiało, trochę się rumieniła i szła dalej.
Tego wieczoru przy kolacji zauważyłem, że robiła to samo. Kiedy podeszła, aby zabrać moją tacę, podziękowałem jej i zapytałem:
– Betty, dlaczego pomagasz odnosić tace tak wielu ludziom?
Popatrzyła na mnie nieco zdziwiona, przekrzywiła głowę i odpowiedziała:
– Ponieważ bardzo lubię służyć!
– To bardzo miłe z twojej strony. Dziękuję ci za to, że jesteś taka troskliwa – powiedziałem, wstałem i udałem się w kierunku wyjścia.
Później tamtego wieczoru, kiedy szedłem w kierunku mojego domku kempingowego, Betty zawołała mnie z drugiego końca placu:
– Panie Hohnberger, czy może pan chwilkę zaczekać? Chciałabym z panem porozmawiać.
Kiedy do mnie podeszła, zauważyłem, że była zmartwiona.
– O co chodzi, Betty?
Zawahała się, uważnie przyglądając się swoim palcom u stóp, a potem spojrzała na mnie.
– Właściwie to nie wiem, dlaczego, ale pytanie, które zadał mi pan przy kolacji, cały czas do mnie powracało i niepokoiło mnie przez całe spotkanie. Dopiero podczas końcowej modlitwy zrozumiałam, dlaczego.
Spoglądała w górę wystarczająco długo tak, że mogłem zobaczyć łzy w jej oczach.
– Dlaczego? Co masz na myśli? – spytałem łagodnie.
Zbierając się na odwagę i patrząc mi w oczy, odrzekła:
– Myślę, że w mojej chęci służenia innym tkwi głębsza motywacja, z której do tej pory nie zdawałam sobie sprawy. Wydaje mi się, że lubię, kiedy ludzie patrzą na mnie jak na dobrą chrześcijankę, a ich miłe słowa sprawiają mi przyjemność.
– Innymi słowy, tak naprawdę robisz to dla siebie?
– Hmm… wydaje mi się, że tak. W ten sposób wypełniam pustkę, która tkwi gdzieś wewnątrz mnie.
To był początek bardzo głębokiej rozmowy, którą przeprowadziliśmy na temat tego, co tak naprawdę nami kieruje, kiedy zachowujemy się według określonego wzorca. Ta młoda kobieta została wychowana w zbyt kontrolującym środowisku, które nie pozwalało jej samodzielnie myśleć i podejmować własnych, niezależnych decyzji. Nauczyła się, że szukanie aprobaty innych oznaczało emocjonalne przetrwanie. Taką postawę uznała za najlepszy dla siebie styl życia. Za wszelką cenę unikała konfliktu z tymi, których szanowała. Służyła innym, aby otrzymać ich uznanie. Ich akceptacja stanowiła jej plecak samowystarczalności.
Nie twierdzę, oczywiście, że służenie innym czy też radość ze szczerej wdzięczności są złe. Musimy jednak zapytać samych siebie, jaki duch nas prowadzi. Czy jest to duch samouwielbienia, który szuka uznania innych czy też duch Boży, który sprawia, że interesuje nas głównie to, żeby zyskać Jego uznanie? To naprawdę wielka różnica! Jeśli budujemy nasze życie na akceptacji innych i żyjemy po swojemu, ostatecznie i tak odczuwamy pustkę. To, co miało dać nam pełne szczęście, przynosi tylko chwilową satysfakcję. Wygląda na to, że możemy przyjmować „formy” religijności, ale jeśli w rzeczywistości sami wszystkim kierujemy, wówczas – może nawet o tym nie wiedząc – dźwigamy plecak zawierający problem, od którego wszystko się zaczęło.
Duch samouwielbienia może objawić się wszędzie: w domu, w szkole, w pracy, a nawet w kościele.

Dlaczego robimy to, co robimy?
To był czas wyborów, kiedy nominowano nowych urzędników na stanowiska kościelne. Zauważyłem, że Chris zachowywał się wobec ludzi ze zboru w wyjątkowo przyjacielski sposób. Jest osobą, która regularnie uczestniczy w nabożeństwach, jest także nauczycielem szkoły sobotniej. Uwielbia zabierać głos w rozmowach na tematy biblijne i potrafi w tak umiejętny sposób poprowadzić dyskusję – nawet przyjmując przeciwne stanowisko – żeby pobudzić jej uczestników do myślenia. Kiedy podszedł do mnie tamtego ranka, zastanawiałem się, o czym myślał. Wymieniliśmy zwyczajowe grzeczności, po czym przysunął się trochę bliżej i przyciszonym głosem zapytał:
– Jim, czy masz jakieś zastrzeżenia co do sposobu kierowania naszym kościołem? Czy czujesz, że twoje sugestie są wysłuchiwane?
– Dlaczego o to pytasz?
– Tak właściwie to chciałem, żebyś wiedział, iż poczułem powołanie na stanowisko starszego zboru w nadchodzącej kadencji. Jeśli zostanę wybrany, będę słuchał tego, co mają do powiedzenia członkowie naszego zboru. Gdybyś miał jakiekolwiek problemy, przyjdź do mnie, a ja zrobię wszystko, aby je rozwiązać.
Chris wydawał się być bardziej sympatyczny i uczynny niż kiedykolwiek wcześniej, dlatego też zastanawiałem się: „Czy Chris naprawdę odpowiada na Boże powołanie, czy po prostu promuje samego siebie?”. Wtedy tego nie wiedziałem, ale niedługo po tym zdarzeniu wybrano go na starszego zboru, a ja zapamiętałem sobie jego obietnicę.
Jakiś czas później, kiedy uczestniczyłem w nabożeństwie, nie spodobała mi się przygotowana na ten dzień muzyka. Wiem, że jest to bardzo delikatna kwestia i bardzo często dzieli ludzi w kościele. Jednak jestem bardzo zaniepokojony, kiedy w kościele słyszę ten sam styl muzyczny, którego kiedyś słuchałem w klubach. Nie wierzę w to, że muzyka jest moralnie neutralna. Uważam, że powinniśmy strzec świętości muzyki, wykonywanej podczas nabożeństwa. Rozważałem tę sprawę z modlitwą i postanowiłem podzielić się moim punktem widzenia z Chrisem.
Odeszliśmy na bok i przedstawiłem mu moją opinię na ten temat. Na początku był bardzo miły, ale kiedy zrozumiał naturę moich obaw i to, co chciałem mu powiedzieć, jego twarz spochmurniała. Nagle przerwał mi, mówiąc:
– Posłuchaj, Jim, dla mnie ta muzyka była prawdziwym błogosławieństwem. Jeśli tobie się nie podobała, sam powinieneś iść do muzyków. Ale uważaj, oni są bardzo wrażliwi na krytykę.
Powiedziawszy to, odwrócił się i odszedł.
Jak to? Co się stało z obietnicą, że będzie brał pod uwagę wszelkie moje zastrzeżenia? Wtedy zrozumiałem, że była to jedynie taktyka w jego kampanii wyborczej. Wydawało mi się, że służył w zborze bardziej dla samego siebie i tego, jak postrzegają go inni niż dla kościoła i Boga. Czy własna korzyść może motywować nas do obierania urzędów i służby w kościele? Obawiam się, że tak. Ja także doświadczyłem tego w swoim życiu.

Być „kimś”
Kiedy przyłączyłem się do kościoła protestanckiego, stałem się bardzo gorliwy w głoszeniu prawdy, którą odkryłem. Wystawiałem w moim biurze broszurki na różne tematy biblijne. Gdy klienci opuszczali moje miejsce pracy, zapraszałem ich do przejrzenia literatury, którą prezentowałem i wybrania czegoś, co ich zainteresuje. Niektórzy z nich wracali do mnie z pytaniami. Wtedy proponowałem, że będę ich odwiedzał wieczorami i odpowiadał na ich wątpliwości, używając Biblii i konkordancji. To prowadziło do cotygodniowych spotkań studium biblijnego.
Już wkrótce liczba chrztów w naszym lokalnym zborze bardzo wzrosła. Mniej więcej co sześć miesięcy chrzczono dwie kolejne osoby. Tak działo się przez około trzy lata. Ludzie w kościele byli pod wrażeniem.
– Jim Hohnberger to bardzo uduchowiony człowiek – komentowali tę sytuację.
Jednak po pewnym czasie pojawił się niepokojący schemat. Większość z „moich” nowo ochrzczonych współbraci zaczęła mieć problemy duchowe i wcześniej lub później przestała uczęszczać do kościoła. Nie potrafiłem zrozumieć, gdzie leżała przyczyna. Teraz to wiem, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia. Tak, jak czytamy w Liście do Rzymian 10, 2–3, miałem gorliwość dla Boga, ale gorliwość nierozsądną, ponieważ nie znając usprawiedliwienia, chciałem ustanowić własne. Opierało się ono na tym, że usiłowałem nawracać ludzi na fakty mojej wiary i przyłączyć ich do mojego kościoła. Dałem im to, co miałem, czyli niepełną ewangelię. Patrząc na to z perspektywy czasu, stwierdzam, że to, co robiłem, było bardziej dla mnie i mojego kościoła niż dla nowych wyznawców i Boga.
Motyw naszego ewangelizowania jest bardzo ważny. Czy naprawdę jesteśmy zainteresowani tymi, którym głosimy ewangelię, czy też interesujemy się nimi dla własnego dobra? Ja musiałem poważnie się nad tym zastanowić.
Z tego, co wiem, tylko jedna osoba z tych, które ochrzciły się dzięki studiowaniu ze mną Słowa Bożego, nadal uczęszcza do kościoła. Nie stało się tak dlatego, że to, co im dałem było złe, ale dlatego, że Bóg nie znajdował się w centrum mojego głoszenia i nie czyniłem tego z miłości do Jezusa.
Zasadnicze pytanie brzmi: Jakie były prawdziwe motywy tego, co robiłem? Mogę szczerze powiedzieć, że chciałem być kimś ważnym. Dojrzewałem, myśląc, że jestem nikim, a to nie było przyjemne. Intuicyjnie wyczuwałem, że bycie „kimś” ochroni mnie przed samotnością i poczuciem, że nigdzie nie pasuję, które dręczyło mnie w latach szkolnych. Nawet sposób, w jaki ewangelizowałem, wskazywał na to, że podłoże mojego problemu stanowiła samowystarczalność.
I nie jest to tylko moje doświadczenie. Byłem już w niejednym kościelnym holu, gdzie na tablicach pamiątkowych dumnie pokazywano osiągnięcia w postaci ilości pozyskanych dusz. Powiedzcie mi, jak byście się czuli, gdyby zaproszono was na spotkanie biblijne lub kazanie i na ścianie zobaczylibyście takie tablice? Nie wiem, jak byście zareagowali, ale ja bym się zastanawiał, czy ludzie, którzy mnie zaprosili, są szczerze zainteresowani pomaganiem mi, czy też szukaniem trofeów. Czy świadczymy dlatego, że naprawdę chcemy dobra otaczających nas ludzi, czy robimy to dla samych siebie?
To naprawdę ciężka sprawa! Większość z nas nie lubi dociekliwego pytania: dlaczego robię to, co robię? Wolimy po prostu robić i nie zastanawiać się nad motywacjami. Głębokie badanie naszych serc zazwyczaj kończy się znalezieniem niewygodnych odpowiedzi, z którymi albo nie wiemy, co zrobić, albo nie chcemy im stawić czoła, ponieważ mogą one wzbudzić poczucie winy lub wstydu. Proszę, nie zrozumcie mnie źle. Ten rodzaj introspekcji nie jest przeznaczony do tego, aby wysypać na nas cały ładunek poczucia winy. Ma on na celu pomóc nam dostrzec prawdziwy powód, dla którego włóczymy się po różnych labiryntach, nie wiedząc, w jaki sposób zapełnić pustkę.

Sprawa zasadnicza
Bogaty młodzieniec odczuwał tego rodzaju pustkę. Był bardzo oddany w wypełnianiu obowiązków religijnych, ale nieustannie miał poczucie, że czegoś mu brakuje. Kiedy Jezus polecił mu wypełniać przykazania, mógł szczerze odpowiedzieć, że zachowywał je od dzieciństwa. Nie uważał bowiem, żeby w tym względzie czemukolwiek uchybił. Ale pomimo tego coś było nie tak. Co to mogło być? Tak jak wielu z nas, nie potrafił zrozumieć, że dźwiga plecak samowystarczalności. Wydaje nam się to takie właściwe i uzasadnione, a plecak stanowi wręcz część naszej osobowości i dlatego nie uświadamiamy sobie, że nie powinien znajdować się na naszych plecach. Bóg wie, w którym miejscu przyłożyć swój palec, aby dotknąć sprawy zasadniczej. Dlatego właśnie Jezus powiedział do bogatego młodzieńca: „Jednego ci brak; idź, sprzedaj wszystko, co masz, i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie, po czym przyjdź i naśladuj mnie” (Mar. 10, 21). Nie chodzi tu o to, że bogactwo jest złe samo w sobie. Bóg pobłogosławił Abrahama i Joba wielkim bogactwem. Sprawa jest bardziej skomplikowana. Jezus wiedział, że ten młody człowiek polegał na swoich finansach. Jego najgłębszymi motywacjami rządził egoizm, a egoizm łączy się z próbą kierowania swoim życiem zgodnie z własnymi zasadami oraz kontrolowaniem wszystkich i wszystkiego wokoło tak, aby samemu znajdować się w centrum.
Jezus zaoferował mu drogę wyjścia z pustych labiryntów. Powiedział: „Zdejmij plecak samowystarczalności. Ja będę cię zaopatrywał w podróży”. Smutny jest fakt, że tak samo jak wielu ludzi w naszych czasach, tamten młody człowiek nie rozpoznał wartości tego, co zostało mu zaoferowane. Zadziałała tutaj ta sama zasada jak wtedy, gdy ja zastanawiałem się nad moim plecakiem podczas wyprawy. Zamiana bezpieczeństwa i komfortu na prawdziwą wolność zdawała się być zbyt wysoką ceną. Bogaty młodzieniec ze smutkiem powrócił do swoich labiryntów, mocno trzymając plecak z samowystarczalnością.
Pismo Święte nie mówi nam, co później się z nim stało, jednak mogę się domyślić, ponieważ zbyt wiele razy widziałem podobne przypadki w moim pokoleniu.
Allen, mój dobry przyjaciel, posiadał niezwykły talent – był bardzo pomysłowy w kwestii rozwoju długoterminowych usług opiekuńczych. Rozpoczął karierę jako administrator domu spokojnej starości i ostatecznie stał się jego właścicielem. Następnie zaczął zbierać pieniądze na budowę sieci tego rodzaju domów w kilku różnych stanach.
Nie był zbyt religijnym człowiekiem. Chodził do kościoła głównie w Święta Bożego Narodzenia, na Wielkanoc i na śluby, których nie mógł uniknąć. Działał jednak aktywnie w radzie zboru. Była to pozycja, którą zatrzymał dzięki sporym datkom, jakie przeznaczał na kościół. Lubił to stanowisko, ponieważ dzięki temu miał wpływ na to, co działo się w kościele, a to z kolei dawało mu poczucie, że robi coś dobrego. Kiedy jakaś osoba lub firma miała kłopoty, chętnie przychodził z pomocą. Uwielbiał nadawać szczęśliwe zakończenia sytuacjom, które zdawały się nie mieć wyjścia. Był osobą, która zawsze działała dla dobra ludzi.
Przez lata, kiedy rozmawialiśmy, Allen opowiadał mi o tym, że spędzał wiele godzin na rozwijaniu swojego biznesu i powiększaniu wpływu. Pracował od wczesnego rana do późnego wieczora. Zapytałem go kiedyś, jaki to miało wpływ na jego zdrowie, małżeństwo i relacje z dziećmi. (Oczywiście, kiedy jesteś młody, myślisz, że jesteś niezwyciężony i lekceważysz swoje zdrowie).
– Jim, nie rozumiem, co się dzieje z Edith. Ja tak długo pracuję, żeby ją uszczęśliwić – wyznał.
– Naprawdę? Czy właśnie to czyni ją szczęśliwą?
– Powinno. Ma tyle pieniędzy, ile zapragnie. W zeszłym roku wybudowałem jej fantastyczny dom na działce nad jeziorem i kupiłem meble, które wybrała. Ma nowy sportowy samochód, ubiera się w markowe ciuchy i ma pokojówki do pomocy w domu. Opływa w luksusach. Dlaczego ciągle narzeka? A dzieciaki doprowadzają mnie do szaleństwa! „Tato, tato, pobawisz się ze mną? Przeczytasz mi bajkę? Pójdziesz ze mną na rower?” Czy one nigdy nie mają dosyć? Mają wszystkie najnowsze zabawki i inne rzeczy, które chciałoby posiadać każde dziecko. Mówię ci, Jim, jeśli mam słuchać narzekań żony i dzieci, to wolę pracować.
– Ale Allen, czy Edith wyszła za ciebie za mąż dla pieniędzy? Nie byłeś bogaty, kiedy się pobieraliście, prawda? Może ona wcale nie chce tego wszystkiego. Może o wiele bardziej potrzebuje ciebie. A twoje dzieci tak szybko rosną. Chcą przebywać z tobą i pragną tego o wiele bardziej niż tego wszystkiego, co im dajesz. Dlaczego tak wiele poświęcasz dla bogactwa i sukcesu?
Rozmawialiśmy bardzo długo i Allen zaczął zauważać, że jego dobrobyt okradał go z prawdziwych skarbów. Ale tak jak tamten bogaty młodzieniec, nie potrafił wziąć się za siebie, porzucić niewłaściwej drogi i przewartościować swoich priorytetów.
Z czasem jego majątek wzrósł do ponad trzydziestu pięciu milionów dolarów. Niestety, próbując go jeszcze pomnożyć, nieumiejętnie zastosował dźwignię finansową, opierając się na zbyt optymistycznych przewidywaniach ekonomii. Jego kłopoty zaczęły się w momencie, gdy pojawił się kryzys. W miarę, jak wartość jego akcji spadała wraz z nieustannie upadającą gospodarką, jego długi stały się niemożliwe do spłacenia i stanął na progu bankructwa.
Jego żona była bliska decyzji o rozwodzie. Dzieci – wtedy już nastolatki – nie chciały mieć z nim nic wspólnego, ale jednocześnie wymagały od niego stałego przypływu gotówki. Lekarz poważnie ostrzegał go przed utratą zdrowia i mówił o złej kondycji jego serca. Ponadto tracił swój biznes. Był nie tylko bankrutem finansowym, ale także jego duchowość, stan zdrowia i relacje z rodziną znajdowały się w opłakanym stanie.
To jest właśnie przykład tego, dokąd może nas doprowadzić noszenie ze sobą plecaka samowystarczalności. Zamiast nam pomagać, niszczy nas lub w najlepszym przypadku zawodzi wtedy, gdy najbardziej potrzebujemy jego pomocy.
Zadajmy więc sobie kilka trudnych pytań. Jaki jest motyw naszych działań? Dlaczego piastujemy stanowiska w kościele? Dlaczego wygłaszamy kazania? Co kieruje naszą przyjaźnią, małżeństwem, czy rodzicielstwem? Czym się kierujemy, kiedy karcimy nasze dzieci (lub unikamy karania ich)? Czy rzeczywiście robimy to dla ich przyszłego dobra, czy też dla naszej krótkotrwałej ulgi? Czy chcemy, żeby nasze dzieci wyglądały jak dobrze wyszkoleni żołnierze, stojący prosto w jednym rzędzie, aby nas za to podziwiano? A może po prostu chcemy mieć je z głowy?
Dlaczego pragniemy prześcignąć innych w sporcie czy w muzyce? Jako młoda dziewczyna, moja asystentka marzyła o tym, aby być pianistką koncertową. Szczerze kochała muzykę, ale u podstaw tej miłości znajdowało się przekonanie, że bycie znakomitą pianistką i znaną osobą sprawi, iż poczuje się bardziej wartościowa. Jej rozpadające się związki nie dawały jej tego, czego pragnęła. Problem nie polegał na tym, że jej marzenie było niewłaściwe, ale na tym, że stojąca za nim motywacja stanowiła jej plecak samowystarczalności. Co napędza twoje marzenia? Na czym polegasz? W co inwestujesz? Na czym budujesz swoje życie?

Na bieżąco
Właśnie schodziłem z podwyższenia po jednym z moich spotkań, kiedy podszedł do mnie Bill.
– Jim, muszę z tobą porozmawiać – zaczął pośpiesznie. – Jakiś czas temu moja żona zagroziła, że użyje dwuręcznego młota, aby zniszczyć mój komputer.
– Naprawdę? Dlaczego?
– Nie mam pojęcia! Po prostu sprawdzałem pocztę i czytałem skrót najważniejszych wiadomości. Tam, gdzie pracuję, muszę być na bieżąco, bo kiedy czegoś nie wiem, wychodzę na prawdziwego idiotę.
Bill był typem mola książkowego. Nosił grube okulary, długopis za uchem i miał dodatkowe oponki na brzuchu. Zauważyłem, że jego Biblia wyglądała tak, jakby była wyjęta psu z gardła – rozpadała się, była wypełniona jakimiś rzeczami, kawałkami papieru i notatkami. Opowiedział mi następującą historię.
To był długi i męczący dzień w pracy. Bill siedział w domu przy komputerze, sprawdzając pocztę i przeglądając najnowsze informacje. Cały czas chodził mu po głowie Jerry. Wydawało się, że ten człowiek zawsze wiedział, co się działo na świecie – czy była to najnowsza konferencja prezydenta na temat polityki zagranicznej, czy ostatnie wydarzenia w świecie sportu. To, że Jerry był wszystkowiedzący, bardzo irytowało Billa, ale jednocześnie chciał być taki, jak on.
Bill przeglądał nagłówki artykułów i klikał na te, które były najbardziej niespotykane lub ważne. Już wkrótce czytanie całkowicie go pochłonęło. Nie wiedział, ile czasu minęło, ale zaczął sobie uświadamiać, że jego pięcioletnia córka od jakiegoś czasu stoi obok niego i szarpie go za rękaw. Kiedy spojrzał w jej kierunku, zapytała go z nadzieją w głosie:
– Tatusiu, ubrałam już wszystkie swoje lalki w piżamki i potrzebuję tatusia, który włożyłby je do łóżeczka. Pobawisz się ze mną w domek? Tylko przez chwilkę.
Bill zmarszczył brwi i głęboko westchnął.
– Betsy, kochanie, nie widzisz, że tatuś jest zajęty? Udawaj, że jesteś mamusią i sama połóż lalki do łóżka.
Gdyby Bill patrzył uważnie, zobaczyłby, jak Betsy opuszcza ramiona i spuszcza wzrok. Stała tam jeszcze przez chwilę, mając nadzieję, że tatuś zmieni zdanie. Ale Bill był zbyt zajęty studiowaniem informacji o ostatniej propozycji dla systemu narodowej służby zdrowia, żeby to zauważyć. To było coś naprawdę ważnego!
Jego ośmioletni syn również nie zrozumiał, dlaczego tata nie ma dla niego czasu, kiedy przez tylne drzwi wpadł do domu.
– Tato, chodź szybko! Nad naszym podwórkiem lata nisko jastrząb z czerwonym ogonem. Blackie tam jest i myślę, że on próbuje ją upolować. Chodź szybko!
– Hm? – mruknął Bill. Do tego czasu zdążył przejść do strony NFL i przeglądał ostatnie statystyki, które podawały, jakie drużyny miały największą szansę dostania się do finału Super Bowl.
– Nie martw się, Jimmy. Blackie to mądry kot. Nic jej nie będzie.
– Ale tato, a co jeśli nie da sobie rady? Proszę, przyjdź!
Jimmy wyglądał na zdesperowanego. Blackie był już starszym, ale najukochańszym kotem, z którym Jimmy się wychował.
Odwracając się w stronę syna, Bill burknął:
– Jimmy, właśnie robię coś bardzo ważnego. Nie przejmuj się tym. Teraz nie mogę przyjść. Pozwól Blackie być prawdziwym kotem. Niech radzi sobie sama.
Duże niebieskie oczy Jimmiego napełniły się łzami, ale odwrócił się i wybiegł, żeby jakoś pomóc swojej kotce. Bill prawie tego nie zauważył. Już zdążył zagłębić się w świat rozgrywających i przyłożeń.
Minął cały wieczór, a Bill nadal siedział ze wzrokiem przyklejonym do monitora komputera. W oddali słyszał, jak żona zmywa naczynia po kolacji, pomaga dzieciom brać kąpiel i układa je do łóżek.
Trochę później podeszła do niego i powiedziała:
– Kochanie, czy mogę z tobą porozmawiać o czymś, co cały dzień chodzi mi po głowie?
– Później, kochanie, później.
Kilka chwil potem Bill został gwałtownie wybudzony ze swojej wirtualnej zadumy, kiedy w pobliżu dostrzegł jakiś ruch. Jego zazwyczaj delikatna żona stała tam, patrząc na niego z oburzeniem i trzymając w górze dwuręczny młot.
– Bill, mam już tego dosyć! Co wieczór siedzisz przyklejony do monitora. Kiedy wrócisz na ziemię?
Czym kieruje się Bill? Czy bycie „na bieżąco” rzeczywiście jest tak wiele warte? Dlaczego tak ważne jest, aby koledzy z pracy nie postrzegali nas jako ludzi słabo zorientowanych w sytuacji gospodarczej, politycznej, itd.? Czy religia nie powinna uczyć ludzi, takich jak Bill, życia w zgodzie z własnym sumieniem zamiast pozwalać im kreować się na gwiazdy?

Artykuł jest fragmentem drugiego rozdziału książki „Codzienne chodzenie z Bogiem” wydanej przez Orion plus.

Autor: Jim Hohnberger
Tłumaczenie: Katarzyna Skrzypczak

W sprawach zamówień książki należy zwracać się do:
ORION plus
telefon: +48 46 857 28 99
Wersja PDF

Popularne posty z tego bloga

Cyrk Motyli

Staczaj dobrą walkę wiary, uchwyćcie się życia wiecznego, do którego też zostaliście powołany i o którym złożyliście dobre wyznanie wobec wielu świadków. (1Tym 6,12 UBG) Oglądałem ostatnio dość interesujący, krótki film – Cyrk Motyli , w którym występuje jako główny bohater Nick Vujicic.

Prawdziwa reforma ubioru

Chrześcijanki zbyt często pochłonięte są zewnętrznymi aspektami ubioru, tak jak mówi o tym Mat 6:31-33: „W co ja się ubiorę? W co mam się przyodziać?” Ważniejszym pytaniem jest: „Czy jestem przyodziana w Chrystusa ?” Musimy zadać sobie parę pytań. Czy wiemy jak być w Chrystusie i prezentować ducha podobnego Chrystusowi we wszystkich okolicznościach? Czy wiemy, jak rozpoznać i poddać się Bożej woli? Kiedy wola naszego ego zostaje urażona to, czy znajdujemy wolność od jego panowania? Czy codziennie oblekamy/ubieramy się w Chrystusa, umieszczając Go na tronie serca naszej woli, aby Jego boska moc mogła zmienić, poddać i zbawić nas od służenia sobie? Prawdziwa reforma ubioru to: „Ubierzcie się natomiast w Pana Jezusa Chrystusa” (Rzym 13:14 Biblia Paulistów).

Zaufaj Bogu

„Boże mój, któremu ufam”. Ps 91,2 (BW) Pozdrowienia! Jeżeli straciłeś swojego ukochanego… jeżeli twoje dziecko zbłądziło… jeżeli zmagasz się z dylematem rozwodu… jeżeli cierpisz na śmiertelną chorobę… jeżeli straciłeś swoją firmę lub zmagasz się z bezrobociem… jeżeli zostałeś źle potraktowany albo źle zrozumiany… jeżeli zostałeś sprzedany przez przyjaciół lub rodzinę… jeżeli jesteś unikany przez członków kościoła… albo jeżeli po prostu nie rozumiesz co dzieje się w twoim życiu i nie możesz tego rozwikłać. Musisz nauczyć się UFAĆ BOGU i przejść przez to razem z Nim!